Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Odkrywanie nieznanego - wycieczka nad Mooney Falls

32 713  
151   10  
Zbliża się sezon wycieczek uczestników Work&Travel, a wśród naszej społeczności bojowników z pewnością jest mnóstwo studentów, którzy jadą lub mogą wyjechać w ten sposób do USA. Postarałem się opisać miejsce, które jest mało popularne, a na pewno bardzo ciekawe i warte zobaczenia. Oczywiście artykuł jest również dla wszystkich, którzy chcą odwiedzić to bogate turystycznie państwo.

Nie wiem jak wy, ale ja za brzdąca jak oglądałem w telewizji bajeczne krajobrazy egzotycznych miejsc z wodospadami i jeziorami pośród malowniczych krajobrazów, to myślałem o tych obrazkach „raj, którego nigdy nie dane mi będzie zaznać”. Myliłem się.

Cała historia rozegrała się oczywiście podczas zeszłorocznego wyjazdu W&T. Poza pracą na imprezowej wyspie Put in Bay w stanie Ohio razem z dwoma kumplami zwiedziliśmy standardowe miejsca dla większości „podróżników” takich jak my. Nowy Jork, Wielki Kanion, Vegas, zachodnie wybrzeże od San Francisco aż po San Diego. Po drodze mieliśmy kilka przygód, jak zgubienie się w środku nocy w nowojorskim Chinatown, plota, że utknęliśmy na granicy z Kanadą bez możliwości powrotu (w środku okresu pracy wybraliśmy się nad Niagarę i do Toronto), przeżyliśmy wiele fajnych chwil, jak wschód słońca nad kanionem, 3 noce w camperze ze świetną panoramą na Manhattan czy surfowanie w chyba najbardziej znanym z tego miejscu – na plaży w Malibu.

Wszystkie te atrakcje usunęły się jednak w pamięci na bok, ustępując miejscu, do którego trafiliśmy w sumie przez przypadek.

Od początku naszej wycieczki planowaliśmy, że oprócz tych najbardziej oklepanych miejsc chcielibyśmy zobaczyć coś niestandardowego. Któregoś dnia kumpel mi pokazał filmik na YT złożony właśnie przez ekipę, która podróżowała po Stanach. Był tam urywek, dosłownie kilka sekund pokazujące jak koleś z kamerą przechodzi przez jaskinię i wyłania się wodospad. Decyzja była szybka, musimy to znaleźć. Na szczęście nie było to trudne i już kilka minut później zaktualizowaliśmy nasz plan wycieczki o rezerwat Havasupai na dnie Wielkiego Kanionu. Informacja o tym, że to jedyne miejsce w USA, do którego poczta dojeżdża na mułach zmotywowała nas jeszcze bardziej. Byliśmy gotowi poświęcić każdy inny punkt wycieczki dla tego jednego.

Do rzeczy, bo już was pewnie nudzę. Wylądowaliśmy w Las Vegas, wypożyczyliśmy brykę, zaszliśmy do kasyna i po dwóch dniach ruszyliśmy w stronę Kanionu. Mieliśmy spory poślizg w stosunku do planów, ale o 16:30 byliśmy na parkingu, który jest bazą wypadową do drogi.


Pierwsze co zobaczyliśmy to informacje, że „zakazany jest wstęp bez równoczesnej rezerwacji noclegu” oraz coś, żeby nie wychodzić później niż 12:00, jak dobrze pamiętam. Taaa….

Dobra, zaczynamy mówić o konkretach. Aby dostać się do wioski są 3 sposoby:
- Helikopter (z tego co się orientuję 65$ od głowy)
- Wycieczka na mule pocztowym
- Spacerek ok. 10 mil po kamienistym dnie kanionu.

Oczywiście stwierdziliśmy, że ostatnia opcja jest najlepsza, bo raz, że cebulaki, dwa, że fajniej. Wyposażani w namiot, po 2 litry wody na osobę (jedyna rzecz z tabliczki, do której się zastosowaliśmy), po kilka piw, coś do jedzenia i karimaty ruszyliśmy w dół kanionu.

https://www.youtube.com/watch?v=17eojAc7v90

Od razu zastrzegam, wychodzenie o 17.00 jest głupie. W nocy w kanionie widać tyle, co na słynnym obrazie Kazimierza Malewicza.

W każdym razie po długiej i wyczerpującej podróży, której ostatnią godzinę przebyliśmy na ślepo, dotarliśmy do pierwszych świateł. Uświadomiliśmy sobie w jakiej jesteśmy dupie, jak zapukaliśmy do 3 pierwszych mieszkań i nikt nie otworzył (mimo że ewidentnie ktoś się w domu znajdował).
Drogi powrotnej nie ma, trzeba ruszać dalej, trochę pobłądziliśmy, ale dotarliśmy do jakiegoś centrum. Po drodze uświadomiliśmy sobie, że ta odcięta od świata wioska całkiem dobrze radzi sobie z produktami Apple, a i samochodów nie brakuje. Ktoś wskazał nam drogę do jedynego pensjonatu w wiosce. Po dłuższym pukaniu ktoś nam otworzył i pyta o rezerwację…

- No dobra, jest coś wolnego, 285$. Plus podatek.
- Nie mamy tyle (w sumie zgodnie z prawdą).
- Trzask drzwi.

Na tym etapie wiemy już, że nie można rozbijać namiotu w wiosce, bo jeżdżą strażnicy na koniach i przeganiają z mandatem. Pole namiotowe jest 3 mile dalej, ale ciężko trafić i kosztuje 60$ od głowy.

No nic, szukamy szansy rozbicia się u kogoś na podwórku, wierząc, że będzie trochę taniej. Gdy dotarliśmy do ostatniego domostwa przy drodze prowadzącej w stronę wodospadów, w końcu otworzyła nam… opiekunka pola namiotowego. No dobra, nie ma wyjścia. Zaproponowała, że nas podwiezie – przynajmniej trafimy.

Mając w perspektywie nockę pod namiotem, czekaliśmy na naszą opiekunkę patrząc jak jej dzieci bawią się z pająkiem wielkości dłoni Włodka Kliczki i ganiając go po tarasie…

Pani oczywiście najpierw zabrała nas do biura w celu uiszczenia opłaty (mimo odosobnienia widać, że turystykę mają ogarniętą doskonale). Niestety nie mieliśmy przy sobie wystarczającej ilości gotówki, więc musieliśmy się potargować, ale widząc w jak kiepskiej sytuacji już jesteśmy zgodziła się na tyle, ile mieliśmy. Tu zaczął się najlepszy offroad, jaki w życiu miałem okazję przeżyć.

Starsza kobiecina za kierownicą mini pickupa z klatką, z naszymi plecakami luźno na pace i 3 mile w ciemności (światła pozostawiały sporo do życzenia) po wyboistych terenach kanionu. Samochód niejednokrotnie przechylał się pod kątem 45 stopni, gdy po tej niższej stronie koło już jechało prawie po kilkudziesięciometrowej przepaści. Skąd to wiem? Przystanęliśmy na chwilę, żeby nasza przewodniczka pokazała nam pierwszy z wodospadów, dla którego tu jesteśmy. Spadał z naszego poziomu…

Przejeżdżaliśmy przez szczeliny niewiele większe od szerokości pojazdu na pełnej prędkości. Gdy zapytaliśmy kobiety, czy nie boi się tak jeździć, stwierdziła krótko, że robi to codziennie. Wtedy jej zaufałem i zacząłem wierzyć, że nas dowiezie do końca. Żebyśmy jednak nie czuli się zbyt pewnie, w pewnym momencie wyciągnęła telefon i zaczęła pisać SMS-a.
OK, tętno zawałowe, ale jesteśmy na miejscu. Przeszliśmy przez drewnianą bramę i zaczęliśmy szukać miejsca pod namiot.
Dobra, oszukuję, najpierw wypiliśmy po piwie, które przez tyle kilometrów targaliśmy.
Swoją drogą położenie się na ziemi i patrzenie w gwiazdy na dnie kanionu też ma swój urok.
Najedzeni, nawodnieni, poszliśmy spać przed kolejnym ciężkim dniem.

https://www.youtube.com/watch?v=6EHjgV4LuQE

Wstaliśmy rano wiedząc już, że nasz cel jest ok. 1-2 mile dalej. Mieliśmy też świadomość, że czeka nas 15 mil powrotu jeszcze trudniejszego, bo pod górkę, a potem jeszcze musimy dotrzeć samochodem do jakiegoś noclegu.
O wszystkim zapomnieliśmy, jak dotarliśmy nad pierwszy wodospad. Mooney Falls to ten, który widzieliśmy na filmiku, to był nasz największy cel. Ktoś kto już stamtąd wracał poradził, żebyśmy zostawili namiot i karimaty, bo potrzebujemy obu rąk, żeby tam zejść. Tak też zrobiliśmy i pół godziny później mogliśmy z pełnym przekonaniem powiedzieć, że spełniliśmy swoje dziecięce marzenia o raju gdzieś na końcu świata. Wypiliśmy więc po piwie.





https://www.youtube.com/watch?v=tvQj8uXHjmw

Niezbyt idealny kolor wody wynika z faktu lekkiej powodzi na tych terenach na 2 dni przed naszym przyjazdem. Gdyby nie ten czynnik losowy, byłaby podobno czyściutka.
Gdy już się otrząsnęliśmy, postanowiliśmy wracać zahaczając o kolejny wodospad, który miał już spore jeziorko u podnóża, gdzie mogliśmy się zamoczyć i porządnie odpocząć.



Nadszedł niestety moment powrotu, którego po części nie chcieliśmy, a po części się baliśmy. Mieliśmy godziny okołopołudniowe, bezchmurne niebo, prażyło niesłychanie. Nie mieliśmy jednak wyjścia, ruszyliśmy w drogę. Wyczerpanie czuliśmy już na wysokości wioski, a przed nami jeszcze 10 mil w pełnym słońcu. Uzupełniliśmy butelki po wodzie i chcąc nie chcąc ruszyliśmy w drogę powrotną.
Mimo że jest to atrakcja, która nie znajduje się na standardowej liście „jeden z dwóch sposobów na szybkie zwiedzenie Stanów”, niewątpliwie znalazła się na pierwszym miejscu na naszej liście najfajniejszych rzeczy, jakie tam przeżyliśmy. Filmiki i zdjęcia nie oddają tego nawet w połowie, więc polecam gorąco się tam udać!

https://www.youtube.com/watch?v=3FMAiSdyLKc

Tu część pouczająca:

- Jeżeli ktoś zdaje sobie sprawę, że może nie podołać, to niech zawczasu wybierze helikopter/muły. Będąc w połowie drogi nie masz bardzo wyboru
- 2 litry wody to nie jest dużo, lepiej podźwigać i mieć zapas
- ostatni etap marszu to droga pod ostrą górę, w końcu trzeba wejść na ścianę kanionu. My szczerze mówiąc robiliśmy przystanki co 100 m i mieliśmy nawet momenty wątpliwości, czy w ogóle damy radę
- gdy idziesz tą trasą co chwilę mija cię helikopter, jeżeli wydaje się, że już blisko celu… to nie patrz, gdzie ląduje helikopter
- nakrycie głowy obowiązkowe.


Mam nadzieję, że darujecie mi miejscami toporny język, nigdy nie byłem wybitnym pisarzem, a chciałem kogoś zachęcić do wizyty w tym fantastycznym miejscu, przy okazji opisując co nas tam spotkało.
5

Oglądany: 32713x | Komentarzy: 10 | Okejek: 151 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

27.04

26.04

25.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało