Szukaj Pokaż menu
Witaj nieznajomy(a) zaloguj się lub dołącz do nas
…BO POWAGA ZABIJA POWOLI

Orson Welles - człowiek, który obsesyjnie nienawidził własnego nosa

49 888  
125   10  
Wiemy o tym, że wiele współczesnych gwiazd ekranu to napędzani alkoholem i niewyobrażalnymi ilościami koksu, ekscentrycy, ale jakoś tak trudno nam sobie wyobrazić, że szaleństwo nie było też obce klasycznym aktorom, którzy kładli podwaliny pod współczesne kino. Doskonałym przykładem jest tu Orson Welles – człowiek, który szczerze nienawidził własnego nosa!

Większość operacji nosa, które ludzie przeprowadzają, dotyczy wyprostowania go lub zmniejszenia jego rozmiarów. Inaczej sprawa wyglądała w przypadku jednego z największych twórców kultury ubiegłego wieku.
Genialny pisarz, scenarzysta, reżyser i aktor miał prawdziwą obsesję na punkcie tej części ciała. Uważał bowiem, że jego kichawa jest… za mała. Człowiek odpowiedzialny za „Obywatela Kane’a” zwykł mówić: „Mój nos jest niczym. Od mojego dzieciństwa nie urósł nawet o milimetr!”.

Mimo że z kinolem aktora wszystko było w porządku, to rzeczywiście – Orson był dość potężnym, wysokim mężczyzną, a jego nos na tle całej sylwetki aktora, mógł się wydawać nieco drobny.



Aby pozbyć się kompleksu, praktycznie za każdym razem gdy Welles miał wystąpić przed kamerą, kazał nakładać sobie protezę nosa. Najczęściej możliwie jak największą. Zawsze dbał o świeżą dostawę nosów na plan produkcji, w której akurat występował.
Dziennikarz David Carins, który miał okazję obserwować Orsona przy pracy, opowiedział taką anegdotę:

”Każdy z nosów musiał być ręcznie wykonany przez specjalistów ze studia, według dokładnych żądań aktora. Po zakończeniu zdjęć proteza trafiała do prywatnej kolekcji Wellesa. Każdy z nosów miał też własną gablotkę, a nawet własne imię, które nie zawsze nawiązywało do bohatera, dla którego rekwizyt ten został stworzony. Na przykład napuchnięty, pijacki kulfon szeryfa Hank Quinlan z „Dotyku zła” otrzymał imię Sandra. (…) Podczas towarzyskich spotkań Orson miał w zwyczaju wykonywać magiczne sztuczki z wykorzystaniem swoich nosów, albo aranżować grę w trzy kubki, gdzie oczywiście zamiast kubków występowały jego nosy, a piłeczkę zastępował zielony groszek zerwany z ogrodu aktora.”




Jeden z niewielu momentów, kiedy gwiazdor zgodził się wystąpić przed kamerą bez protezy doklejonej do twarzy, były sceny przedstawiające młodzieńcze lata bohatera „Obywatela Kane’a”. W dalszej części tego dzieła Welles paraduje już ze sztucznym kinolem wykonanym przez sztukmistrza filmowego makijażu - Maurice Seiderman. Człowiek ten stał się zresztą osobistym specjalistą od Orsonowych nosów, który zawsze był w pogotowiu, aby w razie potrzeby na szybko zorganizować aktorowi odpowiednią protezę. Zachował się taki oto telegram, który Welles wysłał do Maurice:



„W ubiegłym roku pokazałeś mi niewielki, dobrze wyglądający, prosty nos. Takiego właśnie potrzebuję do filmu Zanycka (prawdopodobnie chodziło o reżysera i scenarzystę - Darryla F. Zanucka), do którego zdjęcia zaczynają się za dwa tygodnie. Dotąd dotarły do mnie tylko dwa żydowskie nosy.”

Niekiedy dziwaczna obsesja gwiazdora powodowała spore zamieszanie wśród filmowców. Reżyser Lewis Gilbert, który w 1959 roku realizował film „Ferry to Hong Kong” napisał cały artykuł zatytułowany „Noc, kiedy to Orson Welles zgubił swój nos w Chinach”. Tak, już sam tytuł mówi, co zaszło podczas zdjęć do tej produkcji. Aktor nie chciał pojawić się przed kamerą bez swojej, oczywiście specjalnie na ten cel zaprojektowanej, protezy. Jego specjalista wykonał dla Orsona pokaźną kichawę, a następnie wysłał ją paczką pod wskazany przez aktora, jak się okazało – niezbyt dokładny, adres. Problem w tym, że nikt nie wiedział, która poczta odebrała przesyłkę. Tej nocy 20 osób objechało wszystkie placówki pocztowe w Hong Kongu. Dopiero nad ranem udało się zlokalizować zaginioną paczkę i Orsonowy kinol trafił na plan.



Gilbert chciał, aby nałożeniem protezy na twarz aktora zajęli się specjaliści od make-upu. Gwiazdor „Damy z Szanghaju” stanowczo jednak zaprotestował. Welles od lat samodzielnie instalował swoje sztuczne nosy i nie potrzebował do tego żadnej pomocy. Każdego dnia, przed zdjęciami Orson osobiście doczepiał sobie swoją sztuczną kichawę. Problemy zaczęły się, gdy przyszło montować film i okazało się, że w niektórych ujęciach nos aktora jest przechylony ku dołowi, kiedy indziej jest zadarty, a niekiedy - wyraźnie zakrzywiony. Wówczas dopiero filmowcy zdali sobie sprawę w jakie kłopoty wpakowali się przez dziwactwo artysty.



Zresztą nie tylko Lewis Gilbert przekonał się na własnej skórze, że podrabiany nos Wellesa może doprowadzić do katastrofy. Francuski reżyser Claude Chabrol w 1971 roku pozwolił by gwiazda filmu nosiła najbardziej sztuczną, olbrzymią niuchawę w całej Orsonowej karierze. Pomijając fakt, że proteza wyglądała bardzo tandetnie, to jeszcze z jakiegoś powodu, pomimo grubego makijażu nałożonego na twarz aktora, nos zmieniał kolor z ujęcia na ujęcie. Robił się coraz bardziej zielony. Brakowało tylko, aby w końcu „obumarły” narząd węchu po prostu odpadł przed obiektywem kamery.

Kiedy reżyser poprosił Orsona, aby zmienił w końcu protezę, bo ta jest już zbyt zielona, artysta miał rzec: „Mój drogi Claude. Postać, którą gram przechodzi przemianę. Pod koniec filmu będę cały zielony!”.



Każdy ma jakąś małą obsesję dotyczącą swego wizerunku. Wielu aktorów i muzyków (np. Julio Iglesias) domaga się, aby częściej pokazywać ich profil, który ma się rzekomo lepiej prezentować niż drugi. Tymczasem słynny tancerz Fred Astaire zwykł wykonywać bardzo dobrze zaplanowane manewry, aby odciągnąć uwagę widzów od swych wielkich, jego zdaniem, dłoni, a legendarny wokalista Bing Crosby przez większość swej kariery nie rozstawał się z kapeluszem, którym zakrywał swoją łysinę. Przyznajcie, że obsesja gwiazdy „Obywatela Kane’a” wniosła tuszowanie kompleksów na całkiem nowy poziom!



Ekscentryzm Orsona Wellesa nie objawiał się jednak tylko na paradowaniu ze sztucznym nosem przed kamerą. Człowiek zwany przez wielu jednym z największych geniuszy kina miewał też inne szalone pomysły. Na przykład w 1936 roku stworzył teatralną adaptację sztuki Szekspira. Akcja dzieła zatytułowanego „Voodoo Macbeth” rozgrywała się na Haiti, a wszyscy aktorzy, którzy pojawili się na deskach harlemskiego teatru byli czarnoskórzy. Mimo dużego sukcesu przedstawienia, Welles znalazł się wówczas na ostrzu krytyki - wielu recenzentów nie podobało się promowanie murzyńskich, kulturalnych rozrywek.

Pewien dziennikarz - Percy Hammond, który nie zostawił na dziele Wellesa suchej nitki dostał w prezencie od jednego z występujących w sztuce bębniarzy prawdziwą lalkę voodoo. Laleczka zadziwiająco przypominała Percyego. Oczywiście, jak przystało na tego typu rekwizyt, prezencik naszpikowany był igłami. Orson uznał ten gest za niezły żart. Trochę jednak zmarkotniał, gdy niedługo potem Hammond zmarł…

5

Oglądany: 49888x | Komentarzy: 10 | Okejek: 125 osób

Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?

Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą
Najpotworniejsze ostatnio
Najnowsze artykuły

16.04

15.04

Starsze historie

Sprawdź swoją wiedzę!
Jak to drzewiej bywało