Polskie odpowiedniki angielskich nazw zespołów
Czy zdajesz sobie sprawę jak dziwnie byśmy je musieli nazywać, gdyby jakiś totalitarny rząd wprowadził nakaz tłumaczenia nazw własnych na polski? Oto kilka propozycji wymyślonych przez bojowników JM.
AC/DC = Prąd stały, prąd zmienny
Acid Drinkers = Kwasożłopy
Aerosmith = Kowalski w locie
Afromental = Umysłowo Afrykanie
Alice Cooper = miedziana Alicja
Alien Ant Farm = Mrówcza Kolonia Obcych
Amy Winehouse = Winiarnia "Amy"
Animals = Gadziny
Anthrax = Wrzód
Apocalyptica = armagedoniczność
Arctic Monkeys = Arktyczne Małpy
Mali fani Gwiezdnych Wojen i Star Treka
Przedawkowanie filmów sci-fi w dzieciństwie jest jednak nieuleczalne. Ludzie dorastają, zakładają rodziny, rodzą potomków... i po 20 latach odkrywają w nich małego Lorda Vadera albo Chewbaccę. Urocze.
Ostatnio przenieśliśmy się do czasów już pokomunistycznych i na razie pozostaniemy w klimacie rozkwitającego kapitalizmu, upadających PGR-ów, szerzącej się zar… wróć, demokracji, wiatru z zachodu, pierestrojki i rozpierestrojki.Kiedy w Polsce powoli puszczały okowy komunizmu i zaczynało się robić swobodniej, a jednocześnie nieubłagane prawa ekonomii kładły kolejne spółdzielnie rolnicze (zwłaszcza na wschodzie), Abrachił przestał bać się zapuszkowania w łagrze sowieckim, jako zatwardziałego wroga ludu i postanowił wypłynąć na szerokie wody przedsiębiorczości.
Dlatego też pożegnał się z sielską bieszczadzką wioseczką (tym bardziej, że okazało się, iż hodowla koni jest w takiej skali nieopłacalna, a państwo nasze kochane nie ma z czego do tejże hodowli dopłacać, ponadto fucha kościelnego możliwa w czasach dla kościoła ciężkich okazała się być niemożliwą po dojściu bardziej restrykcyjnych frakcji kościoła do głosu) – i wyruszył na zachód. Zachód Polski na razie, bo chciał dzieci jednak w polskich szkołach uczyć. Nie wystarczy jednak uczyć, wypada także nakarmić i odziać, a do tego, jak wiadomo, potrzebna jest podła mamona. Abrachił, ze swoim było nie było, rolniczym wykształceniem, nie mógł trafić gorzej, niż w lubuskie w owym czasie, gdyż w miejscowym rolnictwie nastał wtedy moment burzliwej transformacji, co skutkowało tym, że albo nie było pracy, albo nie było płacy, względnie była płaca przez pierwszy miesiąc, a potem następowały obietnice (a obietnicami dzieci nakarmić trudno, bo paskudy chcą jeść dziś, a nie, jak dobrze pójdzie, za półtora miesiąca). W dodatku nikt go nie znał, a zanim rolnicy wyczaili, że gość wie, co robi, minęło trochę czasu i wiele chudoby niepotrzebnie padło.
Podejmował zatem Abrachił wszelkie możliwe prace „interwencyjne”, a to na budowie (co było o tyleż uciążliwe, że ma chłop lęk wysokości), a to ogólno-remontowe, wreszcie sprzątająco-gospodarskie. Trafiła mu się raz bardzo dobra fucha, mianowicie należało uporządkować teren starego parku, okalającego piękny w zamyśle, ale nieprawdopodobnie zapuszczony i zdemolowany dworek (jeśli nie pałacyk), w którym do niedawna siedzibę miał miejscowy PGR, a który wpadł w oko jakiegoś lubuskiego bonza.
Praca polegała nie tylko na wyzbieraniu ton śmieci, gruzu, opon, butelek (dodatkowy dochód), ale też wycięciu uschniętych drzew i gałęzi, uprzątnięciu tychże, wykoszeniu dwumetrowej trawy i inszego zielicha, wypłoszeniu dzików i miejscowej fauny ludzkiej (dobra meta to była) i wreszcie zagrabieniu terenu, posianiu nowej trawki, posadzeniu krzewów i roślin ozdobnych. Praca na świeżym powietrzu (wiosna była), miła, przyjemna, dobrze płatna. Trochę czasu Abrachiłowi zeszło, bo parku przez dziesięciolecia nikt nie pielęgnował. Kiedy już wszystko pozbierał, wyciął i wykosił, postanowił zutylizować palną biomasę, robiąc swojskie ognicho. Zaopatrzony w wiejską kiełbachę przez zapobiegliwą małżonkę, rozniecił big fire z suchego drewna i dorzucał stopniowo skoszoną trawę i imponującej wielkości dziwne zielsko, pleniące się nader obficie w najdzikszym kącie parku.
Przez następne kilka godzin Abrachił siedział, dorzucał drewna i zielska, ognisko dymiło.
Siedział, dorzucał trawy, ognisko dymiło…
Siedział, dorzucał zielska, ognisko dymiło…
I nagle Abrachił stwierdził, że nieopatrznie unosi się w powietrze… Ba! Lata jak ta ptaszyna na nieboskłonie, okolicę z góry podziwia i generalnie jest mu tak dobrze… I błogo… I radośnie… Mniej radosna była szacowna małżonka, która chcąc donieść zapracowanemu mężowi trochę ziemniaków zdatnych do pieczenia w ognisku, ujrzała tegoż małżonka siedzącego na najwyższym drzewie w okolicy i gaworzącego z gawronami. Szczęściem, na tyle był jeszcze nietomny, że po jej licznych namowach zlazł, co nie udałoby się nigdy, gdyby był w pełni świadom (wspomniany lęk wysokości) i trzeba by było chyba straż pożarną zawezwać, co znakomicie pogorszyłoby rentowność Abrachiłowej roboty. Od tego czasu Abrachił nigdy nie wrzuca do ogniska rośliny, której nazwy, wyglądu i działania nie zna.
W poprzednich odcinkach...
Dobra, dobra. Chwila. Chcesz sobie skomentować lub ocenić komentujących?
Zaloguj się lub zarejestruj jako nieustraszony bojownik walczący z powagą